wtorek, 3 lipca 2012

[11] "Nienawiść jest siłą przyciągającą, tak jak miłość."


   Zapadał zmierzch. 
   Wiatr hulał wesoło na błoniach, wyginając drzewa w Zakazanym Lesie, swymi podmuchami poruszając na wpół brązowymi liśćmi. Światła w chatce Hagrida mrugały wesoło i odczuwałam coraz większą pokusę, by odwiedzić starego przyjaciela, jednak gdy moje spojrzenia padło na stos papierów, ustawionych w krzywym stosie, rozum podpowiedział, bym się jednak wstrzymała z wizytą. Niechętnie więc sięgnęłam po jedno z wypracowań drugoklasistów na temat trolli, maczając orle pióro w atramencie, przyszykowana do poprawy błędów. 


~*~


   Harry i Ginny pojawili się w Szpitalu Św. Munga chwilę po tym, jak przeczytali informację przesłaną przez Ronalda. Rudowłosa kobieta dopadła do okienka z informacją, gdzie znudzona czarownica raz po raz strzelała balonami z gumy do żucia. 
   - Gdzie leży Fleur Weasley? - zapytała donośnym głosem.
   Czarownica powoli przeniosła wzrok na Ginny, a duży różowy balon pękł, oblepiając jej usta. 
   - Chwileczkę - rzuciła i zaczęła przerzucać leżące przed nią sterty papierów.
   Ginny odwróciła się od okienka, czerwona na twarzy. Zmrużyła groźnie oczy i spojrzała na Harry'ego tak, jakby to wszystko była jego wina. 
   - Flegma właśnie urodziła... - powiedziała cicho, rzucając słowa w przestrzeń, jakby zupełnie temu niedowierzając. 
   Ze ściany, która była portalem między Londynem a szpitalem, wyłoniła się właśnie grupka rudowłosych osób; pani Weasley szła na czele, a za nią podążał jej mąż, Artur, z przekrzywionymi okularami i George, ubrany w krzykliwą, zieloną szatę. Starsza kobieta uśmiechnęła się serdecznie do Pottera i przytuliła do piersi swą jedyną córkę. 
   - Dlaczego jeszcze u niej nie jesteście? - spytała, podniecona. 
   Ginevra wskazała zrezygnowanym ruchem w stronę czarownicy, która beznamiętnie przerzucała skrawki papierów. Pani Weasley zmarszczyła niebezpiecznie brwi i odchrząknęła głośno. 
   - Dzień dobry, przyszliśmy odwiedzić Fleur Weasley. 
   - Tak, tak, wiem przecież - burknęła kobieta, po raz kolejny strzelając różowym balonem.
   Matrona rodu Weasley'ów zmrużyła oczy i w tym momencie dokładnie przypominała swoją córkę. 
   - GDZIE LEŻY FLEUR?!


~*~


   Robiłem się coraz bardziej poirytowany. Gdzie, do cholery, podziewa się ta Granger?! Bo przecież chyba mnie nie wystawiła? Nie, to nie możliwe... Mnie nie można wystawić! Odwróciłem się, słysząc trzask otwieranych drzwi.
   - Spóźniłaś się - warknąłem.
   - O całą... minutę - powiedziała, zerkając na zegarek. - Nie mów mi, że się o mnie martwiłeś, Malfoy. - Sarkastyczny uśmiech rozjaśnił jej nieco strapioną twarz.
   - Miejmy to już za sobą - mruknąłem, podchodząc do niej i gwałtownym ruchem przyciągnąłem ją do siebie. 
   - Uważaj trochę - jęknęła, ale posłusznie objęła mnie, a sądząc po jej niezadowolonej minie, miały to być dla niej najcięższe godziny życia.

   - Malfoy, mam dość! - warknęła, wyrywając się z mojego uścisku i opadając na drewnianą podłogę.
   Zdjęła buty i poplamionymi od atramentu dłońmi masowała obolałe stopy. Bawiła mnie. Wyglądała jak duże dziecko, z potarganymi włosami, wilgotna, lepiąca się od potu. Zupełnie nie przypominała tej dziewczyny, a raczej kobiety, sprzed kilku dni, która stała przede mną w samej bieliźnie, tak powabna i seksowna. 
   - Daj spokój, Granger... - westchnąłem. 
   - To nie ja się do tego pchałam - warknęła, obrzucając mnie złym spojrzeniem. 
   - Ani ja - odparłem znudzony. - Poza tym, to raczej ja powinienem narzekać. Ciągle stąpasz mi na palce, a uwierz na słowo, lekka nie jesteś. 
   - Ach tak?! - Wstała i podeszła do mnie, dłonią lekko uderzając moją klatkę piersiową. 
   - Jednak zostało ci trochę energii - zauważyłem z satysfakcją. 
   Złapałem ją za nadgarstki dla pewności, że znów nie usiądzie i nie będzie marudzić. Wolnym ruchem zzułem buty i kopłem je gdzieś w kąt, jednocześnie kładąc dłoń na plecach dziewczyny. Lekko ją popchnąłem, zmuszając do tego, by przylgnęła do mnie całym ciałem. 
   - Jesteś jak kij od szczotki.
   - Słuchałam? - warknęła, mrużąc niebezpiecznie oczy. 
   - Sztywna, Granger, sztywna. Gdybym miał na myśli włosy, porównałbym cię do mopa. - Sarkastyczny uśmiech rozjaśnił moją twarz. - A teraz, z łaski swojej, przymknij się i zamknij oczy.
   - Nie mam zamiaru niczego przy tobie zamykać - odparła buntowniczo.
   - Czyżbyś chciała coś przede mną otworzyć? - uniosłem brwi, zainteresowany. 
   Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale najwyraźniej nie znalazła odpowiednich słów, bo po chwili je zamknęła, czerwieniąc się na twarzy. Wyglądała jak mała, słodka, czerwona rybka pozbawiona wody. Chęć na jakąkolwiek zabawę z tą właśnie przedstawicielką płci "pięknej" jakoś mi minęła.
   - Goń się, Malfoy - warknęła. - Ale jeśli czegoś spróbujesz... - Pozwoliła, by groźba zawisła w między nami i powoli, niepewna, zamknęła oczy.
   Z niedowierzaniem pokręciłem głową; nie spodziewałem się, że tak szybko skapituluje. Machnąłem krótko w stronę starego magnetofonu, z którego natychmiast popłynęła muzyka. Spojrzełem na Granger, która stała przede mną, z wciąż zamkniętymi oczami, na boso, z rozpuszczonymi włosami. Objąłem ją w tali, a drugą dłonią schwyciłem jej poplamione od atramentu palce. Popłynęliśmy.


~*~


   Wieczorne niebo spowijało w tajemnicy Wielką Salę. Świece unosiły się w powietrzu, rzucając miękkie, pomarańczowe światło, podniecone rozmowy uczniów odbijały się echem o kamienne mury. Nie odrywałam oczu od drzwi Wielkiej Sali, czując, jak przez zdenerwowanie mam spięte wszystkie mięśnie. Serce biło nierównym rytmem, ale nie mogłam nic na to poradzić; wiedziałam, że jeśli za chwilę wejdą tu uczniowie i uczennice pozostałych dwóch szkół, to wszystko jednak się odbędzie. 
   Gdy w końcu oderwałam wzrok, by spojrzeć w bok, gdzie siedział Malfoy, ze zdziwieniem odkryłam, że mężczyzna zacisnął szczęki, jakby i on podzielał moje uczucia. Po raz pierwszy w czymś się zgadzaliśmy. 
   Lekki podmuch wiatru owiał przesiadujących w jadalni mieszkańców Hogwartu, gdy wielkie dębowe drzwi otwarły się, ukazując stojącą w progu grupę uczniów. Madame Maxime, która wciąż pozostawała dyrektorką Beauxbatons rzucała wielki cień na stłoczone za nią uczennice, ubrane w swoje tradycyjne błękitne mundurki. Zmrużyłam oczy, przyglądając się ich nieco zdegustowanym twarzom. W przeciwieństwe do swych podopiecznych, na twarzy Olimpii rozkwitł uśmiech, gdy weszła do Wielkiej Sali i zauważyła Hagrida. Obserwowałam, jak półolbrzymka wolnym krokiem zmierza do stołu nauczycielskiego, a jej uczennice podążają za nią, kołysząc biodrami; parsknęłam cicho śmiechem, gdy męska część Hogwartu oglądała się z zainteresowaniem.
   Chwilę później, gdy - w większości blondowłose - uczennice Beauxbatons zasiadły przy stole Puchonów, do Wielkiej Sali wkroczyli okuci w grube futra uczniowie Durmstrangu. Za nimi, drobnymi krokami szedł starszy mężczyzna, pochylony nieznacznie do przodu, z dziwnie sterczącą rudawą brodą i z rozbieganymi oczyma. Nerwowym ruchem dłoni wskazał swym podopiecznym stół Krukonów, a sam usiadł na ostatnim z wolnych krzeseł obok profesor McGonagall, bez przerwy drapiąc się po długim, haczykowatym nosie.
   Gwar rozmów ucichł, gdy z pozłacanego krzesła wstała dyrektor McGonagall, swym srogim spojrzeniem ogarniając salę pełną uczniów. Odchrząknęła i uniosła ręce, tak jak kilka lat wcześniej Dumbledore. Jej wąskie usta wykrzywiły się w uśmiechu.
   - Witajcie w Hogwarcie! 


~*~


   Drzwi zatrzasły się za mną z hukiem. Wymruczane pod nosem zaklęcie zapaliło świece, a chwilę później ciężkie zasłony przykryły okno. Opadłam na krzesło, które skrzypnęło w formie sprzeciwu, ale nie zwróciłam na to uwagi. A więc stało się. Przymknęłam oczy, a w moich myślach od razu pojawił się Harry - Harry sprzed ośmiu lat. Czternastoletni chłopiec pojawiający się się znikąd na zielonym, spowitym w ciemnościach boisku quidditcha, na oczach tysiąca gapiów tulący do siebie ciało Cedrika. Mimowolnie zadrżałam.
   Nie chciałam, aby to się powtórzyło. Tragednia sprzed kilku lat nie miała prawa wydarzyć się ponownie. 
   Rytmiczne skurcze serca zagłuszały ciszę. Patrzyłam przed siebie niewidzącym wzrokiem, zupełnie bezwiednie powtarzając w myślach: skurcz, rozkurcz, skurcz, rozkurcz... Jakby miało to cokolwiek pomóc, jakby miało dać jakikolwiek efekt. Oczywiście nie miało to najmniejszego sensu i zorientowałam się wtedy, gdy do okna zapukała sowa. Odsunęłam zielone zasłony i wpuściłam zwierzę do środka; ptak upuścił na podłogę niewielką czerwoną kopertę i ze świstem wyfrunął w czarną noc.
   Rogi koperty zaczęły dymić, a ja wpatrywałam się w nią, jak zahipnotyzowana. W życiu nie dostałam wyjca. Mój tok myślenia przypominał teraz tę Hermionę sprzed ośmiu lat, czternastoletnią dziewczynkę, która uważała, że wyjec to jedna z najgorszych możliwych kar dla ucznia Hogwartu. 
   Po pokoju i zapewne po całym korytarzu na moim piętrze rozniósł się podniecony głos Ronalda i pani Weasley, wykrzykujących razem: FLEUR URODZIŁA!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz