poniedziałek, 24 grudnia 2012

[19]. "Nienawiść jest siłą przyciągającą, tak jak miłość."

   Było gorąco. Ciepło biło od kociołka ustawionego na środku pokoju, pot perlił się na moim czole i nad wargą, a brązowa koszulka wprost lepiła się do ciała. Machnęłam gwałtownie różdżką w stronę okna, które uchyliło się, wypuszczając z pomieszczenia ciężkie, purpurowe opary. Ważenie eliksirów od zawsze mnie uspokajało i potrafiło odciągnąć od wszelkich zbędnych myśli. Eliksir Spokoju, który gotował się właśnie na niewielkim ogniu przybrał podręcznikowy, liliowy kolor. Odczekałam jeszcze chwilę, zanim dorzuciłam kamień księżycowy. Chwyciłam cynową chochlę i zamieszałam: trzy razy w prawo, przerwa, trzy razy w lewo. Eliksir zamigotał, zmieniając kolor na jaskrawo czerwony. Dodając siedem kropli syropu z ciemiernika, zwiększyłam ogień, a zawartość kociołka zabulgotała leniwie.
   Oderwałam wzrok od kociołka, świadoma tego, że czas powrócić do czegoś bardziej realnego; eliksir i tak będzie musiał się ważyć przez następne trzydzieści godzin. Mruknęłam chłoczyść, pozbywając się kropelek rozlanego syropu z ciemiernika i opadłam na brązową kanapę, podciągając kolana pod brodę. Od kilku dni robiłam wszystko, by odciągnąć myśli od Malfoya i jego "przepraszam". Wciąż nie rozumiałam dlaczego to powiedział. Czy chodziło o to, że mnie uratował, czy może o te dwa słowa, które tak strasznie mnie zraniły? Nie wiedziałam i czułam, że nie prędko się dowiem, bowiem Malfoy ostatnio unikał mojego towarzystwa i z zaskoczeniem odkryłam, że bardzo mnie to zabolało.
   Przechodząc korytarzami starałam się nie wyglądać za okno. Śnieg powoli topniał, pozostawiając po sobie rozmokłą, szarą breję, a widok nieba w Wielkiej Sali również mnie nie zachwycił: kłębiaste chmury przykryły wszystko. Jedno spojrzenie na stół nauczycielski wystarczyło, bym dostrzegła czuprynę Malfoya. Zdziwił mnie jego widok, bo od dawna nie zjawiał się na posiłkach. Co więcej, obok niego siedział Blaise - jak zwykle pod krawatem - podpierając głowę dłonią. Usiadłam, niezgrabnie odsuwając krzesło i sięgnęłam po filiżankę z kawą w momencie, gdy sowy wleciały do Wielkiej Sali z poranną pocztą. Ruda płomykówka wylądowała przede mną, z gracją podając mi nóżkę, do której przywiązany był Prorok Codzienny, a po wrzuceniu opłaty do niebieskiego woreczka wzbiła się w powietrze, zostawiając na talerzu swoje pióro. Wciąż czułam niesmak do tego pisma. Bzdury, które wypisywała tu Ritta nadal trafiały do ludzi... Zmarszczyłam brwi, przeglądając tytuły artykułów. Kolejne morderstwo - czy mamy do czynienia z seryjnym czarnoksiężnikiem? Ręka, w której trzymałam filiżankę zatrzymała się w połowie drogi do moich ust. Powoli odstawiłam ją na stół i wygładziłam kawałek papieru, by lepiej się czytało.

   W Esher, w hrabstwie Surrey, doszło do kolejnego, tym razem potrójnego morderstwa. Późnym wieczorem odnaleziono ciała czarownicy Suzanne Crayford, jej mugolskiego męża Tomasa Crayforda i ich pięcioletniego synka, Matta. Jak wyznała naszej gazecie bliska przyjaciółka Crayfordów, ich ciała znajdowały się w salonie ich domu, a oni sami wyglądali zupełnie tak, jakby po prostu spali. Co więcej, według przyjaciółki Crayfordów, która chce pozostać anonimowa, nie mieli oni żadnych wrogów: "To byli tacy przemili ludzie, tak bardzo się kochali...." - mówi. 
   Do tej pory nie ustalono tajemniczego mordercy, jednakże minister magii zaprzecza, jakobyśmy mieli do czynienia z seryjnym czarnoksiężnikiem. 
  "Nie wprowadzajmy zamieszania - mówi minister magii, Kinsgsley Shacklebolt. - Nie wiemy, czy to był jednorazowy wypadek, czy też wszystkie te ofiary zabił jeden człowiek."
   Być może tego nie wiemy, jednak trzeba pamiętać, że na ciałach nie odnaleziono żadnych ran czy nieprawidłowości, co oznacza tylko jedno - morderca używa Zaklęć Niewybaczalnych. (czyt. więcej - str.7)

   Jęknęłam, odrzucając gazetę na bok. Czym prędzej wyszłam, świadoma spojrzeń, jakie skierowali na mnie Blaise i Draco. 

~*~

   Przyglądałem się temu, jak pospiesznie wychodzi z jadalni, zupełnie tak, jakby przed czymś uciekała. Zabini uniósł brwi w zdziwieniu i sięgnął przede mną po gazetę, którą porzuciła Granger. Jego brązowe oczy przejrzały pobieżnie tekst i nagle uśmiechnął się, na pozór z satysfakcją. 
  - Oto i przyczyna - mruknął, stukając palcem w artykuł. - Przykro mi, Draco, ale to nie ty tak ją wypłoszyłeś. 
   Przewróciłem oczyma, ale czym prędzej wydarłem mu Proroka z rąk. 
  - Morderstwo? - sapnąłem. - Kolejne?
  - W Ministerstwie się gotuje - przyznał Blaise, odsuwając od siebie talerz z jajecznicą. - To największa liczba ofiar od czasu Sam-Wiesz-Kogo. Ludzie zaczynają plotkować...
    Spojrzałem na niego, niedowierzając własnym uszom. Czy im do końca już odbiło? Czyżby wierzyli, że Czarny Pan powrócił po raz kolejny? Zabini musiał odgadnąć moje myśli, bo powiedział:
  - Mówi się o nowym czarnoksiężniku, nie tak groźnym jak Sam-Wiesz-Kto... - zawahał się przez moment, po czym nachylił się do mnie i dodał: - ...ale śmierciożercy w Azkabanie robią się coraz bardziej podnieceni. Chyba mają nadzieję na nowego mistrza.
   Przed oczami stanęła mi ciotka Bellatrix. Pamiętałem ją jeszcze z czasów, gdy miałem zaledwie siedem lat, a ona często przebywała w naszym domu. Wtedy jeszcze nie wyglądała na szaloną... Grube, ciemne i lśniące włosy miała upięte w luźny kok i zawsze była wyjątkowo miła dla mojej matki. Często przysłuchiwałem się jej wywodom na temat tego, iż Czarny Pan powróci, a ona będzie na niego czekać. Później nagle zniknęła, przestała do nas przychodzić i pamiętam, jak pewnej ponurej nocy nie mogłem spać i usłyszałem rozmowę rodziców, którzy wspomnieli o tym, iż Bella jest w Azkabanie. Jak się później dowiedziałem - za tortury na Longbottomach. Byłem niemal pewny, że i teraz, gdyby tylko żyła, z radością oczekiwałaby na powrót swego pana. 
   - Draco? - Blaise przyglądał mi się przez chwilę zaniepokojony, ale gdy zauważył moje ponaglające spojrzenie rzucił tylko: - Idę się przygotować, w końcu za tydzień drugie zadanie!

   Gdy tylko opuściłem Wielką Salę, pospiesznie podciągnąłem rękaw koszuli, odsłaniając lewę przedramię. Odetchnąłem z ulgą, za co czym prędzej zganiłem się w myślach. Mroczny Znak wyglądał zupełnie tak samo, jak w dniu śmierci Czarnego Pana; atrament tatuażu wyblakł i ten był ledwo widoczny, lecz ja wciąż boleśnie odczuwałem jego istnienie na swoim ciele.
  Rozejrzałem się, zirytowany. Miałem już dość tego miejsca, tych uczniów i tego, że Granger się do mnie nie odzywa. Potrzebowałem przestrzeni i to jak najprędzej. Nie zważając na to, że mam na sobie tylko niebieską koszulę z dość cienkiego materiału, wyszedłem na błonia, by jak najszybciej przedostać się do Hogsmeade.
   W Trzech Miotłach nie było wielu gości. Wszedłem, drżąc nieco z zimna i od razu skierowałem się do baru, gdzie Madame Rosmerta układała szklanki na półkach. Opadłem na stołek, opierając się łokciami o ciemny, porysowany blat. Kobieta zerknęła przez ramię, obdarzając mnie lekkim uśmiechem.
  - Ognista? - spytała.
  - Niech będzie - westchnąłem i obserwowałem, jak macha różdżką, by po chwili postawić przede mną szklankę pełną bursztynowego napoju.
   Obracając szklankę w dłoniach obserwowałem, jak Rosmerta zanosi dwa kufle kremowego piwa do jednego ze stolików i wraca po chwili, kręcąc biodrami. Uśmiechnęła się ponownie, stawiając przede mną kolejna szklankę. Uniosłem brwi.
  - Dama pod oknem - powiedziała, wracając do układania szklanek.
   Powoli odwróciłem się i od razu ją ujrzałem. Stała oparta o ścianę, z kieliszkiem w ręku. Proste blond włosy opadały na dekolt, zasłaniając piersi ukryte pod obcisłą bluzką. Długie nogi okryte były czarnymi rajstopami i ciemną spódnicą. Uśmiechnęła się wyzywająco. Nie czekałem długo. Odstawiłem niedopitą whisky na bar, dorzuciłem kilka sykli i wstałem ciężko, wygładzając koszulę. Podszedłem do niej wolnym krokiem, raz jeszcze oceniając jej ciało; wyglądała niesamowicie. Byłem tak blisko, że czułem na odsłoniętej szyi jej przyspieszony oddech, gdy powoli zbliżałem swoją twarz do jej. Objęła mnie ręką, przyciągając do siebie za kark, ale nim jej usta dotknęły moich, powiedziałem:
  - Nie tym razem, maleńka.
   Uśmiechnąłem się z satysfakcją, patrząc, jak kąciki jej ust powoli opadają. Wyswobodziłem się z jej objęć i wyszedłem.

~*~

   W Hogwarcie na każdym kroku czuć było podniecenie wywołane drugim zadaniem turnieju, które miało odbyć się już dzisiaj. Byłam jedną z tych nielicznych osób, które go nie podzielało. Siedziałam właśnie w swoim gabinecie, zajęta rozlewaniem eliksirów do fiolek, gdy nagle zdałam sobie sprawę, że jest zadziwiająco cicho. Zmarszczyłam brwi, odłożyłam pełne naczynie na bok i spojrzałam na magiczny zegarek, który nosiłam na nadgarstku. 
  - Cholera! - mruknęłam, wyjmując różdżkę.
   Za pomocą jednego machnięcia wszystkie fiolki zniknęły, ustawione teraz ładnie w schowku profesora Slughorna, a ja wstałam i poprawiłam szybko włosy. Już i tak byłam mocno spóźniona; zapewne pierwsza para zdążyła zakończyć drugie zadanie. Szybkim krokiem przemierzałam korytarze, chcąc jak najszybciej dostać się do Wielkiej Sali, gdzie widzowie mieli zebrać się, by móc oglądać kolejne zadanie Turnieju Trójmagicznego.
  - Świetnie - mruknęłam, stając przed zamkniętymi drzwiami. - Zapewne nikt nie zwróci na mnie uwagi... 
   Popchnęłam je i przez chwilę miałam wrażenie, że źle weszłam. Wielka Sala spowita była w mroku, więc musiałam zmrużyć oczy, by cokolwiek widzieć. Usłyszałam ciche szepty i przyspieszone oddechy, a po chwili pomieszczenie wypełnił głos Zabiniego:
  - Dwóm szkołą się udało, chociaż momentami było gorąco... Za chwilę swoich sił spróbują reprezentanci Hogwartu! 
   Zamknęłam za sobą drzwi, krzywiąc się nieznacznie, gdy zaskrzypiały przeraźliwie. Dopiero teraz, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do panującej tu ciemności spostrzegłam, że wszystkie stoły zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się rozłożone na ziemi koce. Kilku bliżej siedzących uczniów spojrzało na mnie, wyraźnie zaskoczonych, ale ja czym prędzej - i jak najuważniej - przeszłam slalomem między wyciągniętymi na podłodze uczniami do podium, gdzie zazwyczaj stał stół nauczycielski. Sufit Wielkiej Sali rozbłysł delikatnym światłem i zobaczyłam, że stoję tuż przy Malfoy'u, który uniósł ten swój blondwłosy łeb i spojrzał na mnie, zaskoczony. 
  - Spóźniłaś się - mruknął po chwili żenującego milczenia, po czym przesunął się, robiąc mi miejsce. 
   Rozejrzałam się dookoła, ale żaden z profesorów nie pofatygował się, by uwolnić mnie od męczarni, jaką było spędzenie drugiego zadania w towarzystwie Dracona, więc niechętnie usiadłam obok niego. Z irytacją poczułam, jak moje serce zabiło szybciej, gdy poczułam ciepło bijące od jego ciała. 
  - Do góry - powiedział. 
   A więc spojrzałam do góry i zobaczyłam, że sufit Wielkiej Sali nie jest, jak zwykle, odzwierciedleniem nieba. Tym razem był spowity czernią, a godło Hogwartu dryfowało powoli, raz rosnąc, raz malejąc. Przez podnoszący się coraz bardziej gwar rozmów przedarł się głos Blaise'a:
  - Panie i panowie, oto ostatni reprezentanci... Nicholas Wright oraz Sophia Coleman!
   Godło Hogwartu zniknęło i przez chwilę znów zapanowała ciemność. A potem ukazała się twarz Nicholasa i Sophie, którzy stali przed ogromnymi drzwiami, zaciskając palce na różdżkach. Coleman spojrzała na Gryfona i skinęła krótko głową, po czym obydwoje unieśli różdżki i szepnęli: 
  - Alohomora! 
   Rozległ się zgrzyt zamka, a drzwi uchyliły się, ukazując zaciemnione pomieszczenie, w rogu którego jarzyło się pomarańczowe światło. Nicholas wszedł pierwszy, unosząc do góry różdżkę; jego twarz wydawała się być napięta, ale po chwili wyraźnie się rozluźnił i rzucił przez ramię:
  - To tylko salamandra. 
  - Och... - westchnęła z ulgą Sophia, wchodząc do pomieszczenia. - Expelliarmus!
   Zwierzę odleciało o kilka metrów, uderzając o marmurową ścianę. Ogień przygasł i zdawać by się mogło, że stworzenie już nie żyje. Sophia rozejrzała się po pomieszczeniu, marszcząc brwi.
  - To było zdecydowanie za łatwe - mruknęła.
   Wright wzruszył ramionami, zadowolony. Już był w połowie drogi do drugich drzwi, gdy nagle rozległ się syk i obok podnoszącej się z ziemi salamandry pojawiła się druga. Obie jarzyły się pomarańczowymi promieniami ozdabiającymi ich skórę. Wysunęły niebezpiecznie rozdwojony język i wydały z siebie przeraźliwy syk.
  - Och... To komplikuje sprawę - powiedział Nicholas, unosząc wysoko różdżkę. - Expelliarmus! Expelliarmus!
  Przyglądałam się, jak zwierzęta ponownie uderzają o ścianę, a chwilę później wstają, razem z dwoma nowymi towarzyszami. Wiedziałam już, co się dzieje - nie była to zwykła salamandra, tylko specjalna, sprowadzona z Turcji. Sądząc po delikatnym uśmiechu na bladej twarzy Sophii odgadłam, że i ona zdała sobie z tego sprawę.
  - Duplikują się - powiedziała szybko i wysunęła się na przód. - To powinno zadziałać... Aquamenti! - powtórzyła cztery razy, ugaszając ogień na ciałach salamander. - Teraz, Wright!
  - Expelliarmus! - zawołał, uderzając wszystkie cztery szkarłatnym promieniem.
   Zwierzęta upadły i obserwowałam teraz, jak ta dwójka gratuluje sobie nawzajem i podchodzą do zamkniętych jeszcze drzwi. Poczułam, jak Malfoy porusza się niespokojnie obok mnie; wstrzymałam oddech, gdy przesunął dłonią po jasnych włosach, niemal mnie dotykając.
  - Gotowa? - spytał Wright, trzymając dłoń na klamce.
  - Otwieraj - odparła, unosząc podbródek.
   Zmrużyłam oczy. Drzwi, które przed chwilą otwarł Wright prowadziły do nisko sklepionego pokoju, oświetlonego trzema pochodniami. Przez moment widziałam jedynie ich sylwetki. Zauważyłam, że większość uczniów w Wielkiej Sali poruszyło się, zaciekawionych.
  - Stara szafa? - Usłyszałam zdziwiony głos Nicholasa.
   Moje oczy w końcu przyzwyczaiły się słabego oświetlenia i zobaczyłam drewniany mebel z dużym lustrem przytwierdzonym do drzwi szafki. Okrągła klamka dygotała niebezpiecznie.
  - Wsadzili tam sklątki Hagrida, czy jak?
   Uczniowie zebrani wokół mnie parsknęli śmiechem, a Hagrid zacmokał głośno. Spojrzałam w bok, bo poczułam, jak Malfoy zaciska dłoń w pięść.
  - Musimy to otwierać? - Wright wsadził ręce w kieszenie spodni i oparł się o ścianę.
  - Jasne, że tak - zirytowała się Sophia, poprawiając związane włosy. - Widzisz tu gdzieś jakieś drzwi...? Nie...?
  - Spokojnie, Coleman! - zaśmiał się blondyn. - Nie byłaś taka ostra, gdy razem ślęczeliśmy nad tą skrzynką.
   Sophia zarumieniła się, mrużąc oczy. Byłam pewna, że gdyby nie była teraz na wizji, rzuciłaby się na Nicholasa - obojętnie czy z różdżką, czy bez. Usłyszałam cichy śmiech Malfoy'a i przypomniałam sobie, jak złamał nos Gryfonowi.

~*~

  - Och, zjeżdżaj, ty gryfoński idioto. - Sophia podwinęła rękawy i uniosła różdżkę. - Alohomora!
   Uśmiechnąłem się - nazbyt dobrze pamiętałem podobne wyzwiska padające z moich ust. Obróciłem się nieznacznie, by obserwować reakcje Granger na to, co działo się na ekranie. Wokół nas zapanowała pełna podniecenia i ekscytacji cisza, a w jej oczach odbijała się klamka szafy, która przekręciła się i momentalnie otworzyła.
   Przeniosłem wzrok na ekran w momencie, gdy z wnęki wyszła szyszymora. Chuda, wysoka i wyraźnie wymizerowana kobieta rozejrzała się po pomieszczeniu dużymi, czerwonymi oczyma. Jej białe skołtunione włosy opadały na zgniłozieloną, potarganą suknię, a gdy wreszcie spojrzała na Wrighta, który stał przed nią, oniemiały, otwarła usta i krzyknęła przeraźliwie.
   Momentalnie przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, mający swój początek gdzieś w okolicach kręgosłupa. Przyłożyłem dłonie do uszu, a wszyscy dookoła zrobili to samo. Granger skuliła się, chowając twarz między kolanami.  Uniosłem wzrok, obserwując, jak Sophia odpycha jedną ręką odrętwiałego Nicholasa i wychodzi do przodu. Szyszymora zamilkła i większość uczniów oderwała dłonie od głowy; Granger też powoli wyprostowała się spoglądając w górę. Przez chwilę nic się nie działo, a potem szyszymora zaczęła się zmieniać, przybierając postać dementora.
   Kilku uczniów krzyknęło, inni przyglądali się temu ze zdziwieniem. Siedząca obok mnie brązowowłosa kobieta zachłysnęła się powietrzem i obróciła się, wtulając w moje ciało. Zesztywniałem. Byłem niemal pewny, że zapomniała kim jestem. Wolnym ruchem objąłem jej trzęsące się ciało i niepewnie pogłaskałem po włosach. Wiedziałem, co działo się w jej głowie. Dementorzy, śmierciożercy, Czarny Pan... I śmierć. Wszędzie, dookoła śmierć.
  - Riddiculus - zawołała Sophia, a dementor zamienił się w gumową lalkę.
  - Już po wszystkim, Granger - szepnąłem, nachylając się ku niej.
   Od razu poczułem jej kwiatowe perfumy, gdy momentalnie podniosła głowę i odsunęła się ode mnie, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, co zrobiła. Nie spojrzała na mnie; jej wzrok od razu powędrował w stronę sufitu, gdzie teraz było widać Sophię, pochylającą się nad bladym Wrightem. Poczułem dziką satysfakcję patrząc, jak ten uczniak boi się wszystkiego.
  - Dalej, idziemy - powiedziała Coleman, wyciągając rękę do Gryfona.
   Ten chwycił ją, wstał i wyciągnął różdżkę, najwyraźniej odzyskując rezon. Wyprostował się i przeczesał palcami blond włosy; świadom tego, że bez przerwy go filmują, uśmiechnął się i pomachał, co dziewczęta w Wielkiej Sali skwitowały cichymi westchnieniami.
  - Pójdę pierwszy. - Zaproponował i oparł dłonie o boki szafki.
   Tym razem już się nie wahał. Wszedł pewnym krokiem i zniknął z pola widzenia, a tuż za nim zniknął koński ogon Sophie Coleman.
   Byłem pewien, że ta, ostatnia już, runda, zakończy się tak, jak poprzednie - będą na oślep rzucali zaklęcia, starając się wydostać z pułapki. Byłem zaskoczony, że Bułgarzy wpadli w taki popłoch, ledwo uszli z życiem. Za to reprezentantki Beauxbatons poradziły sobie znacznie lepiej; zachowały zimną krew i zdążyły przed czasem. Czarny ekran zamigotał i pojawił się pokój. Dość duży, jasny, a z każdej ściany spoglądał  Andros Niezwyciężony, uwieczniony na setkach, tysiącach portretach. Jeden z nich właśnie się uchylił, wyrzucając na środek pokoju Nicholasa i Sophię, którzy opadli niezdarnie na podłogę.
  - Co jest? - spytała Sophia, unosząc brwi.
  - Starogrecki czarodziej, Andros Niezwyciężony - odparł Wright, rozglądając się dookoła. - Nie rozumiem tylko...
   Urwał, gdy rozległ się nieprzyjazny dla ucha, zgrzytliwy dźwięk, uruchamiający pułapkę. Ściany powoli zaczęły się przysuwać do dwójki uczniów stojących po środku, a postacie z portretów poczęły przekrzykiwać się nawzajem.
  - To ja!
  - Nie, to ja!
  - Za mną jest..
  - ...przejście, o tu!
  - NICK! - zawołała Ślizgonka, przywierając plecami do Nicholasa.
   W Wielkiej Sali zapadła pełna oczekiwania cisza. Wszyscy wpatrywali się w tę dwójkę, która stała do siebie tyłem, z przerażeniem wpatrując się w zbliżające się ściany. Wright odszukał lewą ręką dłoń Sophii i splótł jej palce ze swoimi, a prawą rękę uniósł.
  - Immobilus! - krzyknął, ale nic to nie dało. - Immobilus! Impedimenta! Cholera jasna! - Opuścił rękę i sięgnął do kieszeni spodni, wyciągając pospiesznie pomiętą kartkę.
  - Co ty, idioto, robisz?! - wykrzyknęła Sophia, patrząc na niego kątem oka.
  - Ratuję ci życie! - Przez chwilę wpatrywał się w pustą kartkę, na której pojawiło się  jedno słowo: - WSPÓŁPRACA! - zawołał.
   Wszystko ucichło. Obrazy zamilkły, mechanizm uruchamiający ściany również; te zatrzymały się o dobrą stopę od Nicholasa. Andros Niezwyciężony zniknął z prawie wszystkich portretów - jeden, najmniejszy, zaskrzypiał cicho i wyskoczył do przodu, ujawniając wyjście.
   W Wielkiej Sali wybuchły brawa, a ja usłyszałem, jak Hermiona wypuszcza wstrzymywane powietrze.
  - A więc... UDAŁO SIĘ! - Głos Zabiniego rozległ się w Wielkiej Sali, zagłuszając radosne okrzyki. - Para z Hogwartu znów pokazała na co ich stać. Jako jedyni zdołali otworzyć skrzynkę, którą ukradli mantykorze. Teraz czas na podsumowanie sędziów...
   Jednocześnie zapaliły się świece, unoszące się w powietrzu. Uczniowie siadali i prostowali się, ale ja przyglądałem się Granger. Wstała szybko i sprawnie, unikając mojego spojrzenia. Nawet nie spojrzała w stronę stołu sędziowskiego, tylko czym prędzej przepchała się przez tłum i zniknęła. Niewiele myśląc pognałem za nią.

~*~

   W Sali Wejściowej radosne okrzyki były stłumione i ciche. Oparłam się ramieniem o ścianę, czując, jak całe moje ciało jest dziwnie odrętwiałe. Przed oczami wciąż miałam dementora, który co rusz zmieniał się w inną osobę... Zakrwawiony Harry, blada pani Weasley, pozbawiony ucha George, Ron ze złamaną ręką... I na końcu on, martwy Fred Weasley. Zamknęłam oczy, chcąc odgrodzić się od tych widoków, ale na niewiele się to zdało; martwego Freda zastąpiły szkarłatne oczy Voldemorta. Wzdrygnęłam się, czując czyjeś palce zaciskające się na moim nadgarstku.
  - Granger...
   Odwróciłam się, spoglądając w jego szare oczy. Nie rozumiałam, jak wcześniej mogłam ich nie zauważyć. Stalowe tęczówki niemal hipnotyzowały, a długie, jasne rzęsy rzucały cienie na policzki. Nie potrafiłam oderwać od niego wzroku. Tak po prostu. Powoli przeniosłam wzrok na jego pełne usta, które wygięły się w lekkim, uspokajającym uśmiechu. Nie potrafiłam pojąć tego, jak te usta mogły zadać taki ból. 
  - Odejdź, Malfoy.
    Nie odsunął się nawet o cal; wręcz przeciwnie, przysunął się nacierając swoim ciałem na moje.
  - Dlaczego po prostu nie zostawisz mnie w spokoju? - spytałam.
   Znienawidziłam się za to, iż mój głos załamał się i dziwnie zabarwił, zupełnie tak, jakbym za chwilę miała się rozpłakać.
  - Bo mi na tobie zależy - odparł spokojnie.
  - Nie bądź śmieszny. - Wyrwałam rękę z jego uścisku i cofnęłam się. - Malfoyom nigdy nie zależy.
   Na szczycie schodów odwróciłam się; Draco Malfoy stał na dole, wpatrując się we mnie swoimi szarymi oczami.


______________________________________________________
Witam Was tego specjalnego wieczoru.
Długo mnie tu nie było... I chyba nie jestem w stanie
z czystym sumieniem obiecać, że powracam na stałe.
Myślę jednak, że możecie się mnie tu spodziewać od czasu, do czasu.
Może jednak coś z tego wyjdzie...?
Jeśli ktoś tu jeszcze zagląda - dziękuję.
I życzę spokojnych, rodzinnych świąt.